wtorek, 19 czerwca 2012
Rozmyślania Odc.7
Długo nic nie pisałem, bo czytając twórczość w tym temacie innych, znanych i nieznanych mi osób, zacząłem zastanawiać się , czy opisywanie swoich odczuć i przemyśleń w tej samej materii, ma jakiś głębszy sens. Czy nie wystarczy robić to co robię, bez przenoszenia tego "na papier"? Przecież MY wszyscy, znani i nieznani, stwierdzamy, że po operacji lub innej terapii, zmienia się nam, sposób widzenia świata. Że nagle,inaczej wartościujemy nasze życie, że zauważamy wokół siebie, cierpienia i bardzo często, bezgłośne wołanie o pomoc, innych ludzi. I zrozumiałem, że zobaczyć , to nie wszystko, trzeba jeszcze umieć ten darowany czas, to drugie życie, właściwie wykorzystać. Bo nic na tym świecie nie dzieje się przypadkowo. Nic nie jest dane nikomu na zawsze. A z moich obserwacji, wnioski są niepokojące.Wielu pacjentów, po wyjściu ze szpitala, ogranicza się jedynie do obowiązkowych wizyt w poradni, a skierowanie do logopedy, jak i zaproszenie do Stowarzyszenia, po prostu ignorują. Często , spotykam ludzi 2-3 lata po operacji, którzy nie mówią a jedynie szepcą i to sposób daleki od możliwości komunikacyjnej. Jest z reguły niezrozumiałe mlaskanie, zagłuszane dodatkowo świstami z rurki.Dlatego doszedłem do wniosku, że bez względu na to , ile osób napisze na ten temat, to należy dalej pisać, bo może choć jedna osoba wskutek tego zrozumie swoją sytuację i pomoże jej to w dalszym życiu.
niedziela, 10 czerwca 2012
Nowe życie, nowe wyzwania...Odc.6
Z perspektywy czasu, uświadamiam sobie, że ta moja determinacja, związana z nauką mowy przełykowej w jak najkrótszym czasie, pomogła mi nie zniechęcać się, przy kolejnych niepowodzeniach, a było ich sporo. Ale po kolei. Natychmiast po wyjściu ze szpitala, kiedy pod szpital, podjechała moja pracownica, aby mnie odebrać, siadłem za kierownicę i pojechałem do sklepu, aby sprawdzić co i jak, wszystko wygląda. Przeceniłem trochę swoje siły i po dwu godzinach, poczułem takie zmęczenie, że pojechałem do domu. Ale ponieważ to był okres przed świętami Bożego Narodzenia /22.12.2006/, to wpadłem w wir pracy. Mimo tego, że przecież nie mówiłem , wszędzie gdzie robiłem zaopatrzenie, traktowano mnie z dużą dozą wyrozumiałości. Przez cały czas pobytu w szpitalu, jak i po wyjściu z niego, moja przyjaciółka była codziennie u mnie, wspierając mnie w wysiłkach powrotu do zdrowia i okazując mi tyle ciepła, serdeczności, że teraz widzę jaki byłem ślepy na te sygnały. Ale ja parłem do przodu, nie widząc wiele, po bokach.....Zaraz po świętach, poszedłem do siedziby Stowarzyszenia, gdzie spotkałem się z bardzo ciepłym, przyjacielskim przyjęciem, tak ze strony szefowej , jak i obecnych kolegów, też osób laryngektomowanych, mówiących pięknie głosem przełykowym. Po krótkiej rozmowie, pokazano mi jak posługiwać się elektroniczną krtanią oraz na czym polega metoda mowy przełykowej. Takim śmiesznym zdarzeniem było to, że podczas instrukcji posługiwania się laryngofonem /czyli ładniej mówiąc- elektroniczną krtanią/, zadzwoniła moja komórka i ja natychmiast chciałem rozmawiać, ale niestety, nie udało się, ponieważ jak wszystko, tak i ta metoda mowy, też wymaga ćwiczeń, mimo że mniej i są one proste. Po tygodniu, mowę laryngofonem opanowałem w stopniu dobrym i mogłem swobodnie porozumiewać się z otoczeniem, jak i rozmawiać przez telefon czy SKEYP'a.. Świat znowu nabrał barw. Ale syntetyczny, elektroniczny dźwięk mojej mowy, wzbudzał powszechne zainteresowanie otoczenia, a u dzieci wręcz śmiech. Ponadto konieczność, ciągłego noszenia aparatu i pilnowania stanu naładowania akumulatora, powodowała u mnie poczucie pewnego uzależnienia. Dlatego równolegle, intensywnie uczyłem się mowy przełykowej. I tu zaczęły się schody i to bardzo strome, bo za nic nie potrafiłem opanować dźwięcznego odbicia, tzw. "ruktusu", który jest punktem wyjścia do wytworzenia głosu. Przez całe lata leczyłem refluks żołądkowy, czyli eliminując farmakologicznie odbijanie, a w efekcie cofanie się treści żołądka do przełyku, a tu trzeba było "bekać"/ sorry za kolokwializm/ na zawołanie. Chodziłem krokiem żurawia, unosiłem wysoko kolana, piłem wodę gazowaną i inne napoje gazowane.... i nic. Odbijało się raz, ale żeby na zawołanie jak moim kolegom, którzy mnie uczyli, to nie. Szefowa Stowarzyszenia, poświęciła mi naprawdę bardzo wiele czasu na rozmowy, głośne czytanie i ćwiczenia oddechowe, ale efekty, jak na razie były niewielkie. Potrafiłem oddychać torem żebrowo -przeponowym, dmuchałem na cukier i w wodzie przez słomkę i nic. Po niecałym roku od operacji , pojechałem na turnus rehabilitacyjny. Razem z wieloma innymi, solidnie ćwiczyłem pod czujnym okiem dwu logopedek i kolegów mówiących, którzy im pomagali. Po trzech tygodniach, prawie wszyscy opanowali mowę w jakimś stopniu, lepszym lub gorszym, ale mówili, a ja nic. Owszem "bekałem", na tej fali głosowej, nauczyłem się mówić "tak" i to wszystko. Wracałem z uczuciem, "przegranej bitwy" ze skutkami po chorobie nowotworowej, ale nie "wojny" o głos, o przywrócenie fizjologicznej / bez pomocy protez/ zdolności mówienia. W tej wierze w moje możliwości, utwierdzała mnie szefowa stowarzyszenia, a prywatnie moja przyjaciółka Sybilla, której zawdzięczam nie tylko wiarę w możliwość nauczenia się mowy. Ona swoją działalnością na rzecz środowiska osób laryngektomowanych, uświadomiła mi, że życie po operacji, powinno służyć innym potrzebującym, na miarę swoich możliwości. Że nie po to, właściwie urodziliśmy się ponownie, żeby ten, poniekąd darowany czas, marnotrawić bezmyślnie. Przez to zmieniła się moja prywatna "optyka". Ale też uświadomiła mi, że opanowanie przeze mnie mowy /przy tak niesprzyjających warunkach zewnętrznych, jak refluks i wysokie ciśnienie ust przełyku, a było ono ok. 80/, będzie doskonałym przykładem w przyszłości dla innych, którzy staną przed wyzwaniem nauczenia się mowy przełykowej. Ona również, powiedziała kiedyś: "Jedź na turnus z Magdą, ona nawet z kamienia głos wydusi". W międzyczasie, odnalazłem w internecie, forum "bez krtani". Spotkałem tam wiele osób będących w podobnej sytuacji. Nawiązałem wiele nowych, wirtualnych znajomości. Tam też spotkałem Magdę logopedkę z długoletnim doświadczeniem w zakresie rehabilitacji mowy u osób po laryngektomii. Wydarzyło się jeszcze coś, co wzmocniło moje wysiłki nauczenia się mowy. Uświadomiłem to sobie, a co najważniejsze powiedziałem to Emilce, mojej partnerce, o której pisałem, że stała u mojego boku przez okres choroby i po operacji i dawała mi siłę do walki o zdrowie, że nie wyobrażam sobie życia bez niej i że ją kocham. A w duchu dodałem, że opanuję mowę i przysięgę małżeńską złożę swoim głosem. Pojechaliśmy razem na turnus. Tutaj spotkaliśmy znajomych z forum, z którymi gadaliśmy cały czas, ja przez "krtań elektroniczną" oni pseudo szeptem, ale nie brakowało nam tematów. Czas szybko i mile mijał, wielu z nas po trzech, czterech dniach zaczynało mówić. Tylko ja ciągle byłem na etapie TAK. Magda, poświęcała mi więcej czasu, jak innym, szczególnie nauce tzw."chrumkania", czyli umiejętności pobudzania mięśni przełyku, do ruchu przy łykaniu powietrza, co prowadziło do sprężania go w przełyku, a w konsekwencji utworzenia głosu. I nagle, jakby jakaś "tama" puściła, zacząłem mówić. Najpierw nieśmiało tworzyłem pierwsze sylaby, ale przydały się żmudne ćwiczenia dykcji, przy okazji nauki mowy laryngofonem. Moja mowa pod koniec turnusu, była już pełno zdaniowa, choć jeszcze musiałem dużo pracować nad tym , aby nie brakowało mi powietrza do płynnej mowy. Ponadto musiałem jeszcze ćwiczyć tzw. "trudne" głoski, ale od tego była Magda i jej logotomy. Ale ja byłem szczęśliwy, bo mogłem już odłożyć laryngofon / no, czasami jeszcze w rozmowie telefonicznej go używałem/, i czuć się wolnym od uzależnienia. Po powrocie z turnusu, uparcie szlifowałem swoją mowę. Za namową Sybilli, zacząłem odwiedzać oddział laryngologii, aby pacjentom przed- i po- laryngektomii, naocznie na swoim przykładzie pokazywać, że odzyskanie mowy, to nie jest czczy frazes, tylko namacalny dowód. Razem z moimi przyjaciółmi ze stowarzyszenia, dajemy wsparcie psychologiczne, tym ludziom, którym po diagnozie lekarskiej, zawalił się cały świat, zapalamy w nich światełko nadziei na przyszłość. Jestem winny Wam wyjaśnienia. Napisałem, że kiedy opanuję mowę przełykową, to przysięgę małżeńską złożę własnym głosem. Otóż, już mija 3- rocznica od naszego ślubu, na którym mówię swoim głosem. Jak tylko mi się uda, to prześlę na bloga filmik, z tej uroczystości albo przynajmniej link. Ponadto dzisiaj nie tylko mówię, ale również sobie podśpiewuję z akompaniamentem gitary. Chciałbym również wyjaśnić skąd tytuł do mojego bloga. Wojna z rakiem krtani, to nie tylko poddanie się operacji, bo jak widać na moim przykładzie, za pierwszym razem, nie do końca się udało. Ale dla mnie wojna z rakiem, to działania profilaktyczne na rzecz osób po operacji ale też w szczególności dla szerokiego ogółu ludzi zagrożonych tym schorzeniem. Formy są najróżniejsze, takie na jakie mogę sobie pozwolić / wolontariat, nauczanie mowy...../. Dlatego Moja wojna z rakiem /nie z moim ale z z nim/, nie ma końca, tak jak ciągle są diagnozowane nowe przypadki zachorowań. Każdy walczy jak potrafi, ważne aby walczyć... A to obiecany link do filmiku http://www.fotosik.pl/video/bf3c1ddf8228b741.html
środa, 6 czerwca 2012
Najważniejsze, to mając właściwe informacje, założyć sobie cele do realizacji....Odc.5
Tym razem , idąc szpitala, byłem w pełni wyedukowany, w zakresie mojej choroby, sposobów leczenia, skutków pooperacyjnych i rehabilitacji / 13 lat , a jaki skok technologiczny w zakresie dostępności do informacji/, co wcale nie zmniejszyło / a może nawet zwiększyło/ moje rozterki , stres i niepewność przyszłości. Jako człowiek pragmatyczny i zorganizowany /Panny, tak mają- oczywiście zodiakalne/, w oczekiwaniu na operację, sporządziłem plan założeń na dalsze życie. Ponieważ prowadzony sklepik, był teraz jedynym źródłem zarobkowania, więc odzyskanie mowy/ o czym czytałem w internecie/ w jak najkrótszym , możliwym terminie , był zadaniem podstawowym. Po za tym, w zależności od swojej formy fizycznej, wariantowo nakreśliłem plany zawodowe. Życie osobiste, jak do tej pory / codzienne wizyty, mojej bliskiej przyjaciółki- stanowiły dla mnie nieocenioną wartość wsparcia psychicznego i poczucia bezpieczeństwa/, nie było przedmiotem specjalnych rozważań. Zdawałem sobie sprawę z tego , że po operacji będę oddychał przez otwór w szyi/ teraz wiem że to "stoma"/. Patrząc na innych pacjentów , już po operacji, nie był to widok ani miły, ani przyjemny. Trudno mi było wyobrazić sobie, że pomimo zakrycia tego, w jakikolwiek sposób, zdołam psychicznie zaakceptować taki stan rzeczy .A co dopiero potencjalna partnerka. /Oooooooooooooo...jak bardzo się myliłem!!!!!!!!!!!/. W sali szpitalnej , znalazłem bratnią duszę, człowieka już 3 lata po operacji, któremu zrobiła się przetoka i z tego powodu , z sondą pokarmową trafił do szpitala. Wyjaśnił mi szeptem , bo nie nauczył się mówić, wiele spraw i nauczył jak posługiwać się sondą pokarmową , której założenie nieuchronnie mnie czekało.Pytałem go dlaczego nie spróbował nauki mowy a on stwierdził, że uczą w Opolu, a jego nie stać na dojazdy z Paczkowa. Obaj , byliśmy "kawoszami", więc Władek, który w przeciwieństwie do mnie , wcześnie rano wstawał, robił kawę wszystkim na sali / było nas czterech/, a mnie pokazywał, jak mając sondę, czerpać przyjemność z picia kawy, którą przecież podawał sobie sondą, prosto do żołądka. To było proste, należało zostawić na dnie szklanki, odrobinę kawy. Potem zanurzając łyżeczkę w tej resztce , oblizać ją- bo przecież receptory smaku, są na końcu języka, a strzykawką podać małą dawkę kawy i tak powoli "pić" tą kawę, delektując się jej smakiem. On też pokazał mi , że można mówić elektroniczną krtanią/ brzmiało to trochę , jak głos Lorda Wadera/, mówił w ten sposób rozmawiając z żoną przez telefon. Wtedy zacząłem rozumieć , jak ważna była dla mnie ta znajomość.Nomen omen, jak dziwna była zbieżność dat obu moich operacji. W obu przypadkach do szpitala trafiłem 4, a operację miałem 11, tyle że pierwszy raz w Maju a drugi w Grudniu. Po operacji, odwiedziła mnie szefowa, ówczesnego Rejonowego Oddziału Polskiego Towarzystwa Laryngektomowanych i w szczerej rzeczowej , pisano - mówionej rozmowie wyjaśniła mi wiele spraw, poinformowała o tym co mi przysługuje z NFOZ i o tym że w Towarzystwie nauczą mnie mówić mową przełykową, a póki co, to będę mówił elektroniczną krtanią. .Zobaczyłem "światełko w tunelu rozterek..."Następnego dnia, na korytarzu szpitalnym , zobaczyłem niewielkiego człowieczka, który rozmawiał o czymś z Ordynatorem. Kiedy się zbliżyłem Pan Ordynator przedstawił mnie temu Panu Zygmuntowi i powiedział , porozmawiajcie sobie. Zygmunt/ bo już dawno jesteśmy przyjaciółmi/ zaczął gadać jak najęty, szczególnie pocieszając mnie i mówiąc" ...nic się nie martw, wszystko będzie dobrze...", czym mnie trochę zdenerwował, więc wypaliłem :" dobrze się tak mówi jak się ma krtań", oczywiście powiedziałem to szeptem. A on roześmiał się, rozpiął kołnierzyk koszuli i powiedział:" a ta dziurka, to myślisz że jest dla ozdoby, ja też nie mam krtani , od 22 lat". Teraz już liczyłem dni i godziny, do wyjścia ze szpitala. Miałem jeden podstawowy cel, szybko nauczyć się mowy.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
13 lat spokoju/względnego/ .......ale nic nie jest dane na zawsze Odc.4
Po wyjściu ze szpitala, moje życie , pomimo tego że mówię/ nieco ochryple i cicho/ swoim głosem a otwór tracheotomijny w szyi się zasklepił i nie musiałem przytykać go palcem aby coś powiedzieć, toczyło się wokół poszukiwania pracy. Ale to był pamiętny 1993 rok, przedsiębiorstwa się restrukturyzowały, skupiając się na utrzymaniu zatrudnienia tylko w podstawowej działalności/ też mocno ograniczonej, gdyż gospodarka zwalniała/ a zwalniając grupowo wszystkich , którzy pracowali w branżach pomocniczych .W to miejsce powstawały spółki ,spółeczki, często zupełnie bez kapitału początkowego, ale ilość miejsc pracy drastycznie spadła, rosło za to bezrobocie. W tej niesprzyjającej sytuacji, odbijałem się od drzwi wielu firm/ nie pomogły nawet stare znajomości i przyjaźnie/ słysząc często:"Przykro nam ale nie ma pracy dla młodych , a Ty masz już 48 lat, bierz rentę inwalidzką, bo to zawsze jakieś pieniądze...." Wiem dobrze co czują dzisiaj młodzi wykształceni ludzie, szukający bezskutecznie pracy, znam doskonale ten smak goryczy i poczucie bezsilności, beznadziejności....... Wtedy żona zdecydowała, że za pożyczone pieniądze, kupimy mały kiosk handlowy w centrum i urządzimy sklep spożywczy. Będziemy go prowadzić we dwoje, a jak się trafi okazja jakiejś pracy dla mnie, to wtedy pomyślimy o zatrudnieniu pracownika. Była to trafna decyzja, sprzyjający czas dla handlu. Tylko ja z początku nie mogłem się odnaleźć po tej stronie lady, ale ogrom pracy od rana do wieczora , nie dawał czasu na jałowe rozmyślania.Zapomniałem o przestrogach lekarskich i swoich ograniczeniach. Codziennie przeładowywałem ok. 400 kg towaru, w chłodzie , upale, zapyleniu, Mojej pracy cały czas towarzyszył wszech obecny stres. A powodów nie brakowało. Zapomniałem też o przebytej chorobie, bo czułem się b.dobrze. Minęło 13 lat, córki żyły swoim życiem , a my żyliśmy ich problemami i cieszyliśmy się wnukami. Planowaliśmy już , jak będzie wyglądało nasze życie po przejściu na emeryturę. Był czerwiec 2006 roku, pierwszego Lipca mieliśmy wyjechać na urlop. Ale człowiek planuje, a życie ma gotowy, zupełnie inny scenariusz. 28.06.2006 roku , nagle żona umiera na zawał, podczas mojej trzygodzinnej nieobecności. Stres, żal ,rozpacz....nie sposób to wszystko opisać. W ciągu dwu miesięcy opanowuję sytuację w życiu i w sklepie, ale nie potrafię znieść samotności, pustki w domu... Szukam znajomości , odświeżam stare, ale ludzie mają swoje życie i nie mają czasu dla osamotnionego znajomego. Poznaję kilka nowych kobiet, ale nasze cele w życiu i postrzeganie świata , tak się różnią, że po jednej kawie, znajomości się kończą. Chociaż z jedną z nich rozmawia mi się tak dobrze, że spotykamy się kilkakrotnie. Umawiamy się nawet na wspólne popływanie na basenie. Ale łapię jakieś przeziębienie i musimy to odłożyć. Ponadto zbliża się termin badania kontrolnego u laryngologa/ do którego chodzę prewencyjnie , raz w roku/. Co prawda coś mnie drapie w gardle, ale przecież to przy przeziębieniu normalne. Podczas wizyty u laryngologa, doznaję szoku, po konsultacji z ordynatorem, oznajmiono mi, że na drugiej strunie głosowej/ pierwszą usunięto mi 13 lat temu/, mam dokładnie ten sam rodzaj nowotworu, jak poprzednio. Po pobraniu wycinka do badań his-pat, diagnoza potwierdza się.Przez te dwa tygodnie od pobrania wycinka , do otrzymania wyników badań, siedziałem w internecie i czytałem wszystko o tej chorobie , sposobach leczenia i skutkach pooperacyjnych. O utracie głosu i sposobach nauki mowy zastępczej.. Miotałem się w natłoku tych , często medycznych informacjach, i im więcej czytałem , tym mniej widziałem dla siebie nadziei wyjścia z tej kryzysowej sytuacji.Podczas tego niezmiernie trudnego okresu w moim życiu, miałem obok siebie, znajomą , o której wspominałem. Jej troskliwość, rozmowy i obecność, pozwalały mi trochę opanowywać strach. Próbowałem , podczas kolejnej rozmowy z Ordynatorem, nakłonić go do zastosowania radioterapii zamiast proponowanej przez niego operacji chirurgicznego usunięcia krtani. I już prawie udało się go do tego nakłonić, kiedy rozmowa z innym lekarzem uświadomiła mi , że większość pacjentów po takiej terapii wraca na oddział, po jakimś czasie. A wtedy operacja , jest o wiele trudniejsza a rehabilitacja zdecydowanie dłuższa. Dałem się przekonać. I tak trafiłem ponownie do szpitala, na operację. Okazało się ,że moja wojna z rakiem trwa.
sobota, 2 czerwca 2012
Pierwsza bitwa czyli operacja Odc.3
Szpital to fabryka! Tutaj się leczy , możliwie szybko, bo na wolne miejsce czekają kolejni pacjenci. Co nie znaczy, że byle szybciej ale w sumie nie ma czasu na sentymenty. Zostałem przyjęty, przebrany, miła pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali, wskazała łóżko i zostałem sam ze swoimi rozterkami, strachem i przemożną potrzebą zapalenia papierosa. sali leżało pięciu pacjentów, po usunięciu krtani, a więc nie miałem z kim pogadać.Leżałem na łóżku, całkowicie osowiały. Po pracy, wieczorem odwiedziła mnie żona, ale raczej dobrze nam się razem milczało , siedząc w przyszpitalnym ogrodzie.Kolejne dni to szereg, badań i wywiadów lekarskich . Koledzy z sali, nie pozwolili mi na izolację i pisząc na karteczkach oraz szepcząc, próbowali mnie pocieszać.Najgorszy był głód nikotynowy. Pomimo pochłaniania dwu opakowań karmelków miętowych, nie ustępował całkowicie. Miałem świadomość, że palenie papierosów, oprócz wielu innych przyczyn, zdecydowanie było sprzyjające powstaniu raka. Ponadto widząc w toalecie , palących pacjentów ,którzy wdychali dym papierosowy, przez otwór w szyi, moja determinacja związana z rzuceniem nałogu, zdecydowanie umocniła się.Czas w szpitalu toczy się od posiłku do posiłku, poprzedzielany wizytami lekarzy, badaniami wszelkiego rodzaju. Człowiek pozostawał sam ze swoimi wątpliwościami. Próbowałem , co prawda podpytywać lekarzy i pielęgniarki, ale odpowiedzi były enigmatyczne i niewystarczające. Wreszcie , po tygodniu, oznajmiono mi podczas porannej wizyty Ordynatorskiej , że jutro /11.05.1993/ będę poddany operacji. Kolega z sąsiedniego łóżka, z którym się najbardziej zaprzyjaźniłem, po śniadaniu wyciągnął mnie do ogrodu i szeptem powiedział, żebym koniecznie pogadał z kimś obcym, o czymkolwiek, byle długo . Kiedy zapytałem w jakim celu, powiedział:"Żebyś zapamiętał swój głos, bo od jutra już go nie będziesz miał". W szpitalnym sklepiku , pracowała znajoma, więc z nią przy kawie, przegadałem prawie dwie godziny. Pomimo, ochłonięcia z pierwotnych emocji, to jednak strach przed operacją i tym co dalej, nie pozwalał spać. Operacja udała się , pacjent przeżył, ale samopoczucie po operacji, po wybudzeniu, nie jest najprzyjemniejsze. Przez całą noc, czuwała przy mnie żona. Rano na wizycie, pan Ordynator/który asystował przy operacji/, powiedział,że niestety wycięto mi więcej krtani, niż planował przed zabiegiem, ale na krawędzi cięcia chirurgicznego , nie powinno być żadnych komórek rakowych. Ponadto powiedział, że przez tydzień , będę odżywiany tylko kroplówkami i że nie wolno mi jeść ani pić. Ten tydzień ciągnął się niemiłosiernie długo, byłem przykuty do łóżka. Mogłem tylko wstawać do toalety i na zmianę opatrunku. Kiedy po tygodniu , lekarz opiekujący się mną, powiedział że, wyciąga tampon z mojego gardła i że dostanę śniadanie, byłem przeszczęśliwy. Na wizycie lekarskiej, na pytania odpowiadałem pisząc na karteluszkach. Tego dnia, na pytanie Ordynatora:" Jak się Pan dzisiaj czuje?" , złapałem długopis, a wszyscy lekarze w śmiech. Nie wiedziałem o co chodzi, ale Ordynator powiedział żebym przytkał rurkę w szyi i odpowiedział. Kiedy tak zrobiłem, z mojego gardła wydobył się słaby, niepewny, troszkę chrapliwy, ale mój głos:" Dziękuję , dobrze Panie doktorze". Tej chwili nie zapomnę nigdy, bo natychmiast wszystkie skumulowane we mnie emocje znalazły ujście i rozpłakałem się ze szczęścia. Nie będę pisał o tym jak chwaliłem się wszystkim naokoło swoim głosem, nie zdając sobie sprawy ilu ludziom , po całkowitej laryngektomii, sprawiałem tym ból. Ale ja oszalałem ze szczęścia. MÓWIŁEM. Po trzech dniach, dostałem wypis, wyjęto mi rurkę a otwór zasklepiono i zaklejono plastrem. W rozmowie z Ordynatorem , przy wypisie ze szpitala, zapytałem , jak mam teraz żyć, na co on odpowiedział:" Jak każdy zdrowy człowiek, ale uwzględniając swoje ograniczenia , wynikające z operacji" Ponadto powiedział, że wygraliśmy bitwę o zdrowie z nowotworem, ale nie wojnę, bo nie przestrzegając zaleceń lekarskich, nowotwór znowu może zaatakować.Wtedy pomyślałem sobie, że musi tak powiedzieć, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo miał rację.Czas płynął nieubłaganie, mijały dni , tygodnie i lata.....
piątek, 1 czerwca 2012
Diagnoza i jej konsekwencje Odc.2
Na wojnie , akcja z reguły toczy się szybko. W moim przypadku wizyta u laryngologa, która ostrożnie stwierdziła: "Ma Pan polipy, pod struną głosową, ale trzeba to skonsultować z konsylium na Oddziale Laryngologii Szpitala Wojewódzkiego", konsultacja u Ordynatora, zabieg direcktoskopii z pobraniem wycinka tkanki do badań histopatologicznych, trwały krótko/ porównując takie czynności do czasów obecnych, gdzie okres oczekiwania, między wizytami u specjalistów, to co najmniej 3-miesiące/, bo tylko 1,5 miesiąca. Okres oczekiwania na wyniki badań his-pat, to kolejne 3 tygodnie. Pomimo braku wyników, ordynator ,jasno dawał do zrozumienia, że zagrożony jestem RAKIEM. Ja sam też to czułem intuicyjnie, wiedząc, że jestem w grupie podwyższonego ryzyka/ moja Mama, zmarła po operacji raka sutka, mając zaledwie 53 lata/. Te trzy tygodnie, były najdłuższe i najtrudniejsze w moim życiu. Jak wspomniałem na wstępie, był rok 1993, powszechnie dostępny internet i telefony komórkowe, to były fantazje, o których wtedy nieliczni słyszeli , czytali i widzieli na amerykańskich filmach. W związku z tym , rak odbierany był powszechnie , jak wyrok śmierci. Pomimo tego , że lekarze uspokajali mnie, że w tym przypadku, jest duże prawdopodobieństwo wyleczenia, ja wiedziałem swoje. Przez pierwsze dni, nic nie mówiłem, z nikim nie chciałem rozmawiać, zamknąłem się w sobie. Robiłem w myślach bilans swojego 48-letniego życia, martwiłem się o swoją rodzinę, jak sobie poradzą kiedy mnie zabraknie. Żyliśmy wtedy , w miarę spokojnie, pensje wystarczały na zaspokojenie potrzeb rodzinnych. Ale nie mieliśmy odłożonych żadnych środków, na zabezpieczenie sytuacji krytycznych. Wreszcie po trzech dniach , odważyłem się na otwartą i trudną rozmowę z żoną. Ja , całkowicie załamany, przekonany o nieuchronnej śmierci, ona zrozpaczona , ale zdeterminowana walczyć o mnie i ze mną. Dialogi pełne bólu ,złości, żalu , mieszały się z wyznaniami miłości, wspomnieniami szczęśliwych chwil i czułościami. Szloch i łzy z obu stron, były podkładem tego zdarzenia. Jeszcze dziś , pisząc te słowa, przeżywam to na nowo, żal ściska gardło, a łzy napływają do oczu.Ale ta rozmowa, była niezbędna, można powiedzieć oczyszczająca i w pewnym sensie uspokajająca. Postanowiliśmy oboje, walczyć wszelkimi możliwymi sposobami, aby z tej sytuacji, wyjść obronną ręką. Co prawda, jeszcze nie wiedzieliśmy jak, ale była w nas wola walki.Pod koniec Kwietnia, przyszedł wynik badania, który potwierdził wstępną diagnozę. Nowotwór złośliwy , płasko nabłonkowy, umiejscowiony pod jedną ze strun głosowych.Lekarz zaproponował, operację oszczędzającą, tzw."częściówkę". Zgodziłem się na wszystko, nie zastanawiając się na czym polega ten zabieg i co z tego wynika. 4.05.1993 roku, godz.8.00, siedzimy z żoną na ławce przed wejściem do Szpitala Wojewódzkiego w OPOLU, palę ostatniego w moim życiu papierosa, długo przytulamy się do siebie, wreszcie wolno wchodzę do szpitala.....
Subskrybuj:
Posty (Atom)